Padało. Jak prawie każdego dnia. Liam już się do tego przyzwyczaił. Od małego pamiętał tylko kilka miesięcy, w czasie których było sucho. Chłopak siedział pod liśćmi wielkiego Eriassu. Świetnie służyły one za parasol. Nigdy nie widział niczego poza swoim domem, polem za nim i małą, pobliską wioski. Zawsze był typem domatora. Był spokojny, nigdzie nie lubił się spieszyć, a najlepiej czuł się w domu albo w lesie przesiadując w samotności. Zerknął w dół, nadal nikogo nie widział. Był bezpieczny. Pamiętał jak przez mgłę. Obraz zamgliła mu adrenalina. Jak zwykle szli na targ z Clancym, bratem Lee. Nie należeli do zamożnych rodzin. Clancy i Liam w ciągu ostatnich sześciu miesięcy zbiorów chodzili na targ, do piekarza. Podkradali mu jeden chleb i uciekali do domu. Trzeba było żyć z czegoś takiego jak jeden marny worek zboża na miesiąc, a pieniądze trzeba było zazwyczaj zachować na naprawę chaty, ubrania lub weterynarza. Mieszkali razem z matką, która była zielarką. Po śmierci ojca sami zajmowali się zarówno orką, jak i zwierzętami. Nie mógł myśleć o matce, nie w takiej chwili. Krople deszczu uderzały w liście. Syknął cicho z bólu i złapał się za głowę. Bolała po upadku. Tym razem, na targu, coś poszło nie tak. Nie umiał przypomnieć sobie co... Czy to piekarz ich wezwał? Czy to był wypadek? Zagadywał jak co tydzień piekarza, prosił o coś za darmo. Gdyby nie kradzież szybko zginęliby z głodu. Piekarz odmówił. Lee spojrzał w kierunku, gdzie przez chwilą był Clancy, by upewnić się, że już bezpiecznie się oddalił, ale... Zamarł. Nadal ciężko było mu zrozumieć co się stało kilka godzin temu, ciężko było mu o tym myśleć. Cały czas widział przez sobą puste oczy brata... To jak osuwa się na kolana. Próbuje zaczerpnąć tchu, nie wychodzi mu to. Lee od razu czuje adrenalinę. Świst. Strzała. Złapał. Złapał strzałę? Tak. Podniósł wzrok znad brata na strzelającego. Ujrzał mężczyzn w czarnych mundurach. Ten z czerwonymi zdobieniami na hełmie trzymał łuk. Sięgnął po kolejną strzałę. Lee spojrzał jeszcze raz na Clancyego. Nie mógł mu pomóc. Czuł, jak do oczy napływały mu łzy. Puścił strzałę, którą trzymał w dłoni. Wszystko zwolniło. Nikt się nie ruszał. Wszyscy wstrzymali oddech. Generał czarnych naciągnął cięciwę. Lee nie mógł nic na to poradzić. Przerażony rzucił się do ucieczki, skręcając co jakiś czas, by nie dostać strzałą. Ona chybiła. Miał czas uciec. Biegł. Szybko. Wszyscy tylko się za nim obracali. Nikt go nie zatrzymał. Wskoczył na dach jednego ze straganów i w sumie tyle go widzieli. Był przerażony. Nigdy jeszcze tak szybko nie biegł. Zdziwił się, gdy po paru sekundach zjawił się pod drzwiami i wbiegł do środka. Zazwyczaj ta droga zajmowała im pół godziny. Nie miał czasu o tym myśleć. W kuchni znowu stanąć jak wryty. Więcej łez... Mieszały mu się z deszczem i wspomnieniami. Ich mama..., a raczej to co z niej zostało, całe we krwi było przywiązane do krzesła. Stał tak tylko ułamki sekund. Od razu przerażony złapał za plecak, wrzucił do niego kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Akurat wychodził tylnymi drzwiami, kiedy usłyszał otwierane się drzwi. Nie miał czasu. Rzucił się biegiem w kierunku lasu. O dziwo nie zajęło mu to długo, zrzucił to na szok. Wbiegł pomiędzy drzewa i biegł... i biegł i... nagle upadł. Uderzył się mocno w głowę i sturlał się z górki. Cudem udało mu się utrzymać ze sobą torbę. Usłyszał szelest... Zerwał się znów i biegł dalej. Nie miał czasu na odpoczynek. Dopiero, kiedy upewnił się, że nikt już go nie goni. Zwolnił. Przeszedł jeszcze dość dużą część drogi i wdrapał się na drzewo. Tak siedział. Siedział i nic więcej nie potrafił zrobić. Wszystko go bolało. Gdzieniegdzie miał zadrapania, dużą ranę na ramieniu, która jednak już nie krwawiła. Nawet nie pamiętał skąd ją ma. Znalazł szerszą gałąź, niczym łóżko i leżał w niej. Zamknął oczy, otarł łzy. To bolało. Był zmęczony i wolał oszczędzać siły. Nie wiedział czy go znajdą, a jeśli tak to kiedy. Musiał uważać. Czego mogli chcieć? Wszedł jakiś nowy przepis o karaniu złodziei? Nie, wiedziałby o tym, na pewno by wiedział. Zaśnięcie nie zabrało mu dużo czasu. nie miał żadnego snu. Obudził go głośny trzask. Znaczy... Jemu wydał się głośny, bardzo głośny. Rozejrzał się wokół zaskoczony, nadal leżał na swoim miejscu, jednak nic go już nie bolało. Torba była na swoim miejscu. Spojrzał niepewnie w dół. Nikogo tam nie było. Westchnął cicho i oparł się o pień drzewa. Ta sytuacja nie podobała mu się coraz bardziej. Potarł ramiona czując nagły chłód wywołany mocnym powiewem wiatru. Chwilę później ze zdziwieniem odkrył, że rana na jego ramieniu już się zagoiła. Tylko w jaki sposób? Nie chciał teraz nad tym myśleć, czuł się o wiele lepiej i tylko to się liczyło. Zjadł szybko kawałek chleba, upił kilka łyków wody z butelki. Chciał więcej, jednak nie był pewny na ile musi mu to wystarczyć. Jednego był pewien - nie może tam wrócić. Nie ma do czego. Powoli i ostrożnie zszedł z drzewa. Nie pamiętał skąd przyszedł, ale zdecydował się ruszyć na północ. Była to najkrótsza droga do miasta.
Kilka godzin później wyszedł z lasu. Zmierzył bystrym okiem całe pole, które rozpościerało się przed nim. Nie wrócił się na szczęście. Wolno i ostrożnie szedł przez ugór. Rozglądał się uważnie. Widział w okolicy tylko jedyny dom i do niego się udał. Wydawał się daleko, ale wędrówka zajęła mu zaskakująco mało czasu. Wahał się chwilę. Potem zapukał. Cofnął się kilka kroków. Jeśli miał teraz zacząć uciekać, chciał mieć chociaż trochę czasu. Słychać było zgrzyt zamków i drzwi delikatnie się uchyliły.
- Ktoś ty? - zapytał złowrogi głos. W domu było ciemno, nie widział kto to.
- Ja.. - wycharczał chłopak, spróbował wyprodukować trochę śliny, ale mu się to nie udało. Dał radę wydukać cicho - Liam
Słychać było pomruk niezadowolenia. Lee skulił się mimowolnie. Nie był to przyjemny odgłos. Kolejne zamki zgrzytnęły i drzwi się otworzyły. Stał w nich postawny mężczyzna z strzelbą w rękach. Dużo mniejszy chłopak zaklął w myślach i cofnął się. Jednak mina wielkoluda nie oznaczała złości, a raczej współczucie. "Czy ja naprawdę wyglądam tak żałośnie?" - pomyślał chłopak.
- Chodź młody. Dalej aż do miasta będziesz miał samą pustynie, długo nie pożyjesz w takiej formie - rzucił ciemnoskóry mężczyzna wchodząc do domu.
Liam chwilę się wahał, jednak postanowił wejść za właścicielem do środka. Nie miał wiele do stracenia. Mężczyzna poprowadził go do kuchni i kazał mu usiąść, co Lee przyjął z prawdziwą ulgą.
- Liam tak? - zapytał, a kiedy blondyn skinął głową sam się przedstawił - Charles. Co Cię tu sprowadza...? - zapytał, ale zaraz później się zreflektował - Ah... no tak... - wybąkał i podał mu szklankę wody.
Chłopak pochłonął ją w ułamek sekundy i odetchnął z ulgą.
- Dziękuje - rzucił cicho
- Tak, tak, a wracając do mojego pytania... - ciemnoskóry specjalnie przeciągnął to zdanie
- Ja... - zaczął Liam, ale zorientował się, że nie ma pojęcia co chce powiedzieć, co powinien powiedzieć
- Ty..? - ponaglał gospodarz.
- Uciekłem z domu... - zaczął Lee chcąc wymyślić coś na szybko
- No tak... Ten dzieciak z innej planety, co zwiał sługą namiestnika i przyprawił o śmierć kilkoro dowódców, którzy nie potrafili go znaleźć - przerwał mu Charles
Chłopak uniósł brwi pytająco. Charles jedynie wzruszył ramionami i dodał:
- Wieści szybko się rozchodzą
- Ale... - Liam nie wiedział co powiedzieć. Czemu jakiś obcy wiedział więcej od niego o tym co się stało? - jak długo go... znaczy mnie szukają? - zapytał
- Podobno kilka dni dopiero, ale namiestnik strasznie się wścieka - odparł
Lee pokiwał tylko głową. Dlaczego on? Przyjrzał się uważniej mężczyźnie. Wysoki, postawny, z mocną opalenizną i ciemnymi, prostymi włosami związanymi z tyłu grubą wstęgą. Ubrany w niebieskie spodnie i nieco jaśniejszy, ale tego samego koloru podkoszulek.
- Nie jesteś tutejszy - zauważył chłopak
- Nie..., byłem marynarzem - odparł Charles.
- Więc co tu robisz? - Lee był bardzo tego ciekawy.
- Przyjechałem tu po ciebie, nie tylko namiestnik cię szuka - mężczyzna ukazał szereg śnieżnobiałych zębów.
Chłopak nie miał dobrych przeczuć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz